Monday, November 9, 2009

Zwykły poniedziałek

Noc była stosunkowo mało senna... Po odejściu kuzynki około 23 położyłem się spać, a już o 4.30 zawył budzik... Już wcześniej miałem jakieś niezrozumiałe pobudki. Po obudzeniu tradycyjnie włączyłem przycisk power na panelu głównym PC. Postanowiłem nie parzyć kawy, lecz wskoczyć pod prysznic, którego już nie odwiedzałem w celach myciowych od soboty. To zajęło 10 minut. W tym czasie włączył się komputer i słyszałem niepokojące plumkanie zaległych wiadomości podczas masażu gąbkowego, to pan Mielewczyk miał pretensje, że się nie odzywam...
Po prysznicu zmywanie zaległych kubeczków, herbata, no i zong, zamiast do dzbaneczka wlałem wodę do... młynka do kawy. Byłem nieco zły na siebie, ale szybko ten incydent nabrał dla mnie komicznego znaczenia.
Z domu wyszedłem późno, długo się zwlekałem ze śniadaniem, złożonym z płatków kukurydzianych, kanapeczki tradycyjnie serek, pomidor, szczypiorek i sałata.
Po wyjściu z domu o 5.41 z miłym zaskoczeniem ujrzałem angielską mgłę. Jest fantastyczna, zimna, wilgotna a przy tym gwarantuje brak wiatru, co w moim rowerowym przemieszczaniu się nie jest bez znaczenia. Mknąłem więc przez ciemność słabo rozjaśnianą światłem latarni ulicznych i zbierałem mgiełkę na okulary, które, miast korygować wzrok, sprawiały, że widziałem jeszcze mniej...
Dotarłem do pracy, odbiłem zegar punktualnie o 6, co tak naprawdę jest późno, bo muszę jeszcze przemaszerować od tegoż zegara do czwartego budynku z rzędu i otworzyć jego podwoje. Zrobiłem to o 6.03, co wynikiem świetnym raczej nie jest. Wkrótce nadciągnął Rob. Postawiłem mu kawę, niech się chłop ogrzeje... Wzięliśmy się raźno za robotę, on - bo po urlopie, ja - bo było mi zimno. Najpierw spakowaliśmy Hawker, części łatwe i przyjemne, później Filton, tu już różnie, na koniec zaś wzięliśmy się za roof beams dla Westland Helicopters, co właściwie zajęło mi czas do końca, do 14.45. Mateusz chorował, więc zachowywał się cicho. Ricki w doskonałej formie, Dan (nasz szef) nie był zbyt aktywny, aczkolwiek kilka razy przyłapałem go na wodzeniu za mną wzrokiem, co jest raczej niepokojące, zwiastuje bowiem torpedę. Do końca pracy jednak torpedy nie wypuszczono.
Torpedą nazywamy awanturę wszczętą przez szefuńcia. Samego wodza zwiemy kapitanem łodzi podwodnej, a to dlatego, że lubi nas podglądać z ukrycia, niczym operator peryskopu. Mieliśmy raczej świetne humory, Rob nie marudził ani chwilę, Ricki narzekał tylko na leniwego kapitana, Jan był w swoim świecie... Dzień minął spokojnie i szybko. Po pracy pognałem do domu zapominając rękawic, co zapewne jutro mocno odczuję w drodze do pracy.

No comments:

Post a Comment